Do sprawy podeszliśmy bardzo poważnie. Trudno się zresztą dziwić, miała to być dopiero nasza trzecia, dokonywana w samodzielnym zespole, wspinaczka w Tatrach. Dzień wcześniej rozgrzaliśmy się nieco na słonecznej południowej ścianie Jagnięcego Szczytu oraz dokładnie przestudiowaliśmy przewodnik. Wieczorna obserwacja nieba i klamka zapadła. Wszystko wskazywało na świetną pogodę. Trzeba iść. Przyznaję, miałem wątpliwości czy byliśmy dostatecznie przygotowani do zmierzenia się z tak dużą ścianą, ale u jej podstawy wszystkie obawy zniknęły, zapowiadał się piękny dzień.
Po łatwych skałach wspieliśmy się do Srebrnego Kociołka. To stąd zaczyna się komin. Wypiliśmy trochę wody, która spływała tam po skałach, założyliśmy buty. Pierwszy wyciąg okazał się zupełnie łatwy, podobnież drugi. Wyżej komin stanął dęba, przez co droga zrobiła się naprawdę piękna. Otaczjały nas lite, strome skały, a już nisko w dole lśnił w słońcu Zielony Staw.
Nie obeszło się jednak bez przygód. Prowadziłem wyciąg. Udało mi się właśnie przetrawersować spadzistą płytę i wpiąłem linę do starego haka. Wspinałem się w górę niemalże pionowym tutaj kominem, który przybierał właściwie postać zacięcia. Po pewnym czasie uznałem, że wskazane byłoby założnie przelotu, jako że ostatni znajdował się około 15 m pode mną. Zaparłem się plecami o skałę, przez co uwolniłem ręce. Wybrałem właściwy hak i zacząłem go wbijać. Nagle cały świat zawirował. Przed oczami przelatywało mi dopiero co pokonywane zacięcie, trwało to chyba całą wieczność. Instynktownie wyciągnąłem ręce do przodu i dosięgnąłem jakiś chwytów, nie pozwalając na kontynuację lotu. Kiedy usłyszałem dudniącą w dole kamienną lawinę, zrozumiałem co się stało. Urwał się całkiem spory kawałek skały, na tórym przed chwilą stałem. Wdrapałem się szybko do góry, dobiłem hak i zacząłem wołać Wojtka. Szczęśliwie nic mu się nie stało. Tylko kilka odłamków uderzyło go w chronioną przez kask głowę. Jak chwilę póżniej stwierdziliśmy obsunąłem się nieco ponad dwa metry. Dobrze, że udało mi się złapać jakś występów, ponieważ wątpię czy znajdujący się nisko w dole hak wytrzymałby szarpnięcie.
Dalsza droga przebiegała bez podobnych niespodzianek. Mój przyjaciel pokonał przepiękną płytę, która była jednym z najładniejszych miejsc na drodze. Wprost cudowna i powietrzna wspinaczka po częstokroć niewielkich krawędziach tak bardzo mnie pochłonęła, że zupełnie zapomniałem o mojej przykrej przygodzie. Prowadzenie następnego wyciągu przypadło mnie. Po konfiguracji terenu zorientowaliśmy się, że chodziło o najtrudniejsze miejsce na drodze. Ochoczo przystąpiłem więc do dzieła i w kilka minut podszedłem pod kluczową przewieszkę. Znalazłem jednak tak doskonałe chwyty, że wszystkie nasze wcześniejsze wyobrażenia zostały rozmyte. Było po prostu zupełnie łatwo, aczkolwiek przepięknie. Ponad okapem przeweszki trzeba było jeszcze pokonać kilka metrów pionowego kominka, skąd skośnym trawersem wydostałem się na piękną płytową półkę, którą Paryski opisuje jako "niepewne stanowisko". Kolejny, niezwykle kruchy wyciąg przypomniał mi o niedawnym zajściu, ale już po chwili dotarłem do "Izbicy", małego skalnego kotła, z trzech stron zamkniętego stromymi skałami.
Jakiś chwyt nie wytrzymał ponownego obciążenia i tym razem Wojtek stał się sprawcą kamiennej lawiny. Chyba właśnie z tego powodu, kiedy doszedł na stanowisko wyraził współczucie, że trafiły mi się tego dnia takie przygody z kruszyzną.
Ostatni wyciąg i już po chwili wspinaliśmy się łatwym żlebem ku Niemieckiej Drabinie. Kiedy ujrzeliśmy górną część ściany z grańki Złotego Muru byliśmy zawiedzeni. W kilku miejscach wprost ociekała wodą, a po chwili nie wróżące nic dobrego, ciemne chmury zasłoniły ją zupełnie. Zrezygnowaliśmy z dalszej wspinaczki i rozpoczęliśmy zejście zachodem.
Kiedy zeszliśmy do schroniska okazało się, że pogoda zrobiła nam głupi kawał. Chmury zniknęły, a szczyt oświetlało sierpniowe, ciepłe słońce. Ale któż mógł wiedzieć, że tak będzie. Mimo iż początkowo bardzo martwiło mnie to, że nie pokonaliśmy górnej połowy ściany to zupełnie zapomniałem o smutku kiedy Wojtek postawił przede mną dymiący talerz klusek na parze. A niech tam, przecież i tak spędziliśmy dzień w najwłaściwszy i najpiękniejszy sposób.

 
e-mail ecrin (at) olo.katowice.pl